To jest wersja BETA tej strony, w ramach platformy alternatywnej dla portalu QUEERPOP.PL.
Blog PAPROOCHY jest wciąż uzupełniany o starsze treści, jednak wciąż większa część materiałów znajduje się pod pierwotnym adresem >>>

Tapeta

Telefon rozdzwonił się nerwowo. W pierwszym odruchu pomyślałem, żeby nie odbierać, ale przyzwoitość okazała się silniejsza.
- Była u mnie ciotka - usłyszałem grobowy głos.
- Dawno chciałeś ją zaprosić - ucieszyłem się.
- Ale ona przyszła tak sobie - powiedział, tym razem tonem wisielczym - bez zapowiedzi.
Fakt, że ciotka się nie zapowiedziała, był niezwykły: należała do dam, a damy nie zjawiają się nieproszone. Jeszcze bardziej zaskakujące było, że pietras ją wpuścił. Zwykle nie odpowiadał na niespodziewane domofony, czasem także na spodziewane.
- Wpuściłeś ją? - zdecydowałem wyjaśnić drugą wątpliwość.
- Żeby mnie kaczka kopnęła - przytaknął - myślałem, że to Paweł, dzisiaj wraca z Kołobrzegu… Te cholerne rusztowania całkiem zasłaniają wejście, nic nie widać…! - urwał dramatycznie.
- I w czym problem?
- Żaden problem! - wybuchnął. - Kończę to cholerne tłumaczenie, czuję się chory, nie sprzątałem od kilku dni, dzisiaj się nie myłem, siedzę przy komputerze jak wariat… W kuchni syf, w łazience sajgon, w sypialni barłóg, szlag by trafił…
To brzmiało poważnie. W ferworze pracy twórczej, pietras wykazywał całkowity brak zainteresowania wyglądem własnym oraz otoczenia, ograniczając aktywność do czynności niezbędnych życiowo. Mniej więcej po tygodniu można było sprzedawać bilety i pokazywać, jak wygląda mieszkanie człowieka uzależnionego: podłogi pokrywały rozwleczone ciuchy, bielizna - najczęściej używana, gazety, świerszczyki, strzępy chusteczek higienicznych; półki zajmowały opakowania po jogurcie, filiżanki z kiełkującymi fusami, woreczki po drożdżówkach; maszynka do golenia, żelazko, lusterko, kosmetyki walały się gdzie popadnie. Kuchnia sprawiała wrażenie, jakby podniósł się w niej bunt: śmieci wysypywały się z worków, resztki posiłków walały się po upapranym dżemem blacie, wśród brudnych noży i łyżeczek.
Gospodarz, ubrany w przechodzoną, wygniecioną i przepoconą koszulkę miotał się wkoło z wyrazem obłędu w oczach, nieogolony, nie umyty, z kołtunem na głowie, bladą cerą i przekrwionymi oczami, wykazując w obliczu wtargnięcia do jego świata osoby postronnej objawy najwyższej nerwowości. Trudno było pogodzić podobny obrazek z wizerunkiem schludnego, zorganizowanego młodego człowieka, za jakiego starał się uchodzić w oczach ciotki.
- Nie było chyba tak źle? - z trudem utrzymywałem powagę, doskonale potrafiłem sobie wyobrazić przebieg spotkania. - Długo siedziała?
- Kilkanaście minut.
- Poczęstowałeś ją chociaż czymś? - zatroskałem się.
- Na szczęście miałem kawę - zmarkotniał. - Czy ty wiesz, kiedy ja ostatnio myłem okna?
- Tego prawdopodobnie nikt nie wie - stwierdziłem zgodnie z prawdą. - Czy to akurat jest najważniejsze?
- A byłeś kiedyś u mojej ciotki? - odpowiedział pytaniem.
Miał sporo racji. Mieszkanie pietrasowej ciotki wypielęgnowane było w takim samym stopniu, jak jej maniery. Doskonale panowała nad wszystkimi, zbieranymi przez lata dzwonkami, figurkami, filiżankami; pilnowała, żeby niczego nie brakowało na stole, ale też by nie znalazło się na nim za dużo: każda skórka od banana, ogonek od jabłka i zużyta serwetka były bezwzględnie i natychmiast usuwane. Każda książka miała swoje miejsce, każde słowo swój czas. Herbata parzyła się ściśle wedle tajemnych receptur, ciasta pochodziły z najwykwintniejszych cukierni, koło porcelany mieniły się srebrne łyżeczki, a ciotka zachowywała spokój osoby, która pewna jest każdej zmarszczki na swojej eleganckiej, umiarkowanie ekstrawaganckiej bluzki. Kontrola okien mijała się z celem. A pietras nie miał nawet firanek w dużym pokoju.
- Zaproponowała, że sprezentuje mi jakieś swoje stare firanki - powiedział jak na zawołanie. - I w ogóle chętnie mi pomoże, jeśli trzeba czegokolwiek…
- Ale co ją tknęło, żeby przyjść? - przerwałem w nadziei, że uda się zmienić temat na mniej drażliwy.
- Była w klinice na prześwietleniu, i tak jej się zachciało sprawdzić, co u mnie słychać…
Zamyślił się. Nie bardzo wiedziałem, co powiedzieć.
- Przyszła niezapowiedziana - stwierdziłem wreszcie. - Przecież nie mieszkasz w aptece… Mówiła coś?
- Prędzej by umarła! Skonstatowała tylko, że łazienka całkiem dobrze wygląda - głos mu się trochę załamał. - Po cholerę się odzywałem! Na wierzchu leżały te śmieszne prezerwatywy. No i połowa papierów, słowniki porozwalane… Latała po wszystkich pokojach, zajrzała dosłownie wszędzie. Szaleju się nażarła, nigdy bym nie podejrzewał!
Za to ja zacząłem coś podejrzewać. W skrajnych przypadkach pietras potrafił doprowadzić siebie i mieszkanie do ruiny, ale wyczuwałem, że najlepsze zostawił na koniec. I rzeczywiście.
- Wiesz, jaki mam wygaszacz? - zapytał, kiedy wylał już wszystkie możliwe żale. Zdaje się, że w ogóle ciotka stanowiła dla niego poważny problem emocjonalny. Fakt, że nie miała okazji odwiedzić go w domu przez ostatnie kilka lat świadczył o tym nadto dobitnie. A co do pietrasowych tapet i wygaszaczy, dobrze wiedziałem, jak mogły wyglądać.
- Soft czy hard? - uściśliłem.
- Chciała obejrzeć mój nowy komputer - oklapł do reszty.
- Trzeba się było chwalić? - zganiłem retorycznie. - I tak by nie zauważyła różnicy.
- No to zauważyła. Różnica była duuuuuża - ponownie zamilkł.
Zastanowiłem się mimochodem, co nobliwa, samotna kobieta pokroju ciotki, mogła pomyśleć na widok jędrnych, męskich ciał, kłębiących się po ekranie.
- Powiedziała coś? - spytałem pro forma.
- Zaczęła przyglądać się kwiatkom. Wypatrzyła nawet igłę z nitką na podłodze w drugim końcu pokoju.
- Może nie zauważyła?
- Musiałaby być ślepa, głucha i niedorozwinięta! Zamiast wyłączyć monitor, próbowałem zamknąć komputer - znów przerwał, po czym podjął: - Strasznie ją ubawiło, że sprawiła mi taką niespodziankę. Chichotała wręcz szatańsko…
- Reakcja histeryczna…?
- Nie wydaje mi się. Zadzwoniła, jak tylko dojechała do domu i wiesz, co zaproponowała?
- Żebyś ją zabrał do "Paradisu", bo jest ciekawa jak wygląda prawdziwy męski seks?
- Bardzo zabawne, naprawdę - jęknął zbolałym głosem - czy ty w ogóle słuchasz?
- Słucham. Zaprosiła cię na któryś ze swoich sławetnych podwieczorków?
- Lepiej. Jutro na śniadanie, najlepiej około siódmej, przed pracą… - roześmiał się nerwowo. - Trybisz?
- Od dawna powtarzam, że powinieneś jej powiedzieć.
- "Powinieneś, powinieneś", naprawdę uważasz, że to takie proste?
- Jak widać nie takie znowu trudne. Nie padła na miejscu, zadzwoniła. Nic gorszego cię już nie czeka.
- Niby racja. Ale jak ja mam teraz z nią rozmawiać?
- A co cię bardziej niepokoi - zapytałem - że okazałeś się pedałem, czy syfiarzem?
Myślał przez chwilę.
- Masz rację. Gorzej nie będzie.
- I masz to za sobą - pocieszyłem. - Zdjęcie Jarka też pewnie wypatrzyła…
- Dojdzie do tego, że pójdziemy w niedzielę na herbatkę i siądziemy za rączkę na kanapie. Już wiem! - humor poprawił mu się zdecydowanie. - Urządzimy jej nalot. Ciekawe, czy wciąż ma ten jedwabny szlafrok, bardzo mi się podobał…
- A jutro?
- Wykręciłem się, że muszę kończyć tłumaczenie. I posprzątać. W to akurat uwierzyła…
Kiedy odłożyłem słuchawkę, zadumałem się nad przewrotnością losu. Przed większością rodziny pietras żył mniej lub bardziej otwarcie, przed ciotką z niewiadomych przyczyn starannie się dotąd maskował.
Mimo późnej pory zaparzyłem sobie filiżankę kawy. Potem siadłem do komputera: nagle zachciało mi się zmienić tapetę na pulpicie. Stare esy-floresy całkiem mi się znudziły…

Pieczeń dla dwojga

Za drzwiami przez chwilę panowała głucha cisza. Potem dał się słyszeć potworny rumor. Pietras usiłował sprawdzić z balkonu, kto dzwoni. Pomylił domofon z gongiem przy drzwiach. Skradał się przez przedpokój, symulując nieobecność. Załomotałem ponownie. Przekląłem pomysł robienia niespodzianek i uśmiechnąwszy się promiennie do wizjera, obiecałem sobie następnym razem skorzystać z domofonu.
Otworzył owinięty gustownym, acz obficie poplamionym fartuchem kuchennym, pod którym swoim zwyczajem niemal nic nie miał, w dłoni dzierżył starą szczotkę do mycia butelek. Gniewne spojrzenie w pełni potwierdziło wszystkie przypuszczenia. Ani chybi oderwałem go od zajęć domowych. Wrażenie potęgował intensywny aromat pieczeni.
- Nie cieszysz się na mój widok - zauważyłem uprzejmie.

- Cieszę się - zaprzeczył automatycznie. - Tylko myślałem, że umawialiśmy się później.
- Za pół godziny - przytaknąłem. - Ale udało mi się załatwić wszystko wcześniej…
Przerwałem, pietras wcale mnie nie słuchał. Ledwie zamknął drzwi, już był z powrotem w kuchni. Odkręcił wodę i zabrał się do energicznego czyszczenia szklanego wazonu.
- Przyniosłem czerwone wino, półwytrawne, tak jak chciałeś… - przypomniałem sobie.
- Fajnie, fajnie, dzięki! - stwierdził z roztargnieniem. - Jeśli chcesz kawy albo herbaty, to się obsłuż, mam jeszcze kilka rzeczy do zrobienia - krytycznie obejrzał wazon pod światło.
- Pomóc ci w czymś?
- Nie bardzo… Przecież nie będziesz robił prania? - spojrzał na mnie z nadzieją.
- Przecież pralka chodzi…?
- Namoczyłem trochę koloru do prania ręcznego… - wystękał znad przypalonego garnka.
Zajrzałem do łazienki. Obok wanny, do połowy wypełnionej wodą, kotłowało się sporo odzieży.
- Ale twoja pralka…
- Wiem, pierze delikatne rzeczy, ale nie mam do niej zaufania. Poza tym tak jest szybciej. Symultanicznie. A jeszcze chciałem odkurzyć - w oku błysnęło mu nagle - podlać kwiaty, wyszorować sedes, wyfroterować podłogi…
- Pomalować okna - podpowiedziałem życzliwie. - O której przychodzi Jarek?
- Wykąpać się… - dokończył z rozpędu - za godzinę, a co?
- Nic - westchnąłem w przeczuciu, że któreś zadanie i tak spadnie na mnie. - Jak, na litość boską, chciałeś to wszystko zrobić?
- Zdążyłbym! - zapewnił z przekonaniem - wyliczyłem sobie…
- Wiem, to pierwsza wizyta, ale nie przeginaj. Podłogi wyglądają całkiem dobrze, a pranie może spokojnie zaczekać do jutra…
- Myślisz? - zawahał się.
- Lepiej, żeby Jarek nie natykał się na rozwieszone gacie.
- I tak się natknie, akurat się piorą… - stwierdził zrezygnowany. - Ale podłóg nie chce mi się szorować.
- Kibla też nie musisz - pocieszyłem go, zaglądając do muszli. - Pomyśl lepiej, czy masz dosyć świeczek i innych takich… prezerwatyw…
- Mam, kupiłem wczoraj. Zapachowe! - przytaknął z dumą, nie precyzując, który produkt ma na myśli.
- I tak nie będą pachnieć! - mruknąłem na tyle cicho, by nie usłyszał. - Proponuję małą kawę, trochę ochłoniesz, a potem ustawisz dekoracje, i się wykąpiesz.
- Myślisz?
- Cokolwiek zrobisz, i tak będzie mało - stwierdziłem stanowczo, wydzierając mu ścierkę. - Jarek przychodzi oglądać ciebie, a nie twój kibel.
- Oby! Rano zmieniłem pościel…
- Spodziewasz się bliższych oględzin?
- Skąd mam wiedzieć!
- Migdaliliście się już na pierwszej randce - przypomniałem.
- Wielka mi randka, poszliśmy na kawę - oburzył się nie wiedzieć czym. - Wcale się nie migdaliliśmy, tylko całowaliśmy - rozmigdalił się.
- Słyszałem co innego! - sięgnąłem w stronę słoiczków, wypełnionych kupnymi używkami i własnoręcznie wyhodowanymi ziołami. - Neska czy parzona?
- Nie powinienem, i tak czuję się pobudzony - rzucił znad szuflady, z której usiłował wyszarpnąć flanelową szmatkę. - W ogóle nie zwracaj na mnie uwagi!
Zanim zagotowała się woda starł kurze, wrzucił brudy z powrotem do kosza, upchnął zbędną odzież do szafy, ustawił buty, zmienił obrus, rozrzucił opakowanie świeczek, wystawił kieliszki. Reszty mogłem się tylko domyślać po siarczystych przekleństwach.
Litościwie dokończyłem mycie naczyń i ogarnąłem w kuchni. Przygotowałem talerze i kubki, na wszelki wypadek sprawdziwszy, czy są czyste. Zajrzałem do garnków i piekarnika, potem do lodówki, gdzie przy okazji umieściłem wino.
- Gdzie schowałeś pieczeń? - krzyknąłem w głąb mieszkania.
- Coooo? - dobiegło z pokoju.
- Pieeeeczeeeń! - powtórzyłem.
- Przez dłuższą chwilę nic się nie działo. Pietras stanął w progu blady na twarzy.
- Cholera jasna! - wykrztusił i zamilkł na dobre.
- Chciałeś przez to powiedzieć coś konkretnego? - zapytałem uprzejmie.
- Pieczeń! - jęknął. - Zapomniałem! Nawet mięsa nie rozmroziłem!!!
- Przecież pachnie - zdziwiłem się.
- Od sąsiadów, szykują wesele… - wymamrotał.
- Na pewno mają dużo smacznych rzeczy, może trochę odstąpią? - spróbowałem go pocieszyć.
- To nie jest zabawne! - jęknął. W obliczu zawartości lodówki sprawa faktycznie miała się dramatycznie. - Nic nie zdążę zrobić. Ani kupić!
- No właśnie - dobiłem go bezlitośnie i sięgnąłem po portfel. - Wobec tego pójdziesz się teraz wykąpać, ubrać, wymuskać…
- Ale co ja zrobię…
- Nic. Tu masz zaproszenie do Tawerny. Pójdziecie na porządny obiad do porządnej knajpy!
Spojrzał na mnie swoimi największymi oczami.
- Przecież chciałeś zabrać Wojtka…
- Nie zdążę. Nie zwróciłem uwagi, że trzeba je wykorzystać do końca miesiąca. Wojtek wyjechał, zostały dwa dni, i nawet myślałem, żeby ci to zaproponować…
- I nic nie mówisz? - ocknął się z otępienia. - Wiesz, ile ja bym się z tą pieczenią naużerał? Przecież to najlepsza restauracja w mieście! - opadł bezradnie na krzesło.
- Skop mnie, że ci odstępuję obiad przy świecach za trzy stówy! - pomachałem mu zaproszeniem przed nosem. - Jak miałem ci wcześniej zaproponować? Zaparłeś się jak głupi, że sam ugotujesz!
- No nie, rzeczywiście, po piętach cię powinienem całować… - zmieszał się na chwilę, a po krótkim namyśle zapytał - A pieczeń tam mają?
- Na litość boską, co ty z tą pieczenią! Może się wreszcie oporządzisz, masz niecałe czterdzieści minut! I pranie do rozwieszenia!
- Muszę umyć głowę - poderwał się. - Nie obrazisz się?
Pokręciłem głową. Przecież wiem, że potrzebuje kwadransa na ułożenie dwunastomilimetrowych włosów. Drzwi od łazienki trzasnęły donośnie, a w rurach zadudniła odkręcona z impetem woda. Zaraz jednak umilkła. Zza framugi wychynął nagi pietrasowy korpus.
- Ta pieczeń faktycznie bez sensu. Lubczyk mi wreszcie wyrósł i czytałem, że majeranek działa jak afrodyzjak. No i szparagi, mam jeszcze dwie puszki… Świetnie się prezentują na tle majtek, hihihiiii….
"Laleczki voodoo są dużo skuteczniejsze", pomyślałem ale uznałem, że nierozsądnie byłoby dzielić się z nim podobnym spostrzeżeniem. Potem zastanowiłem się, czy pietras kiedykolwiek dorośnie.
Odpowiedź na tak postawione pytanie nieco mnie przeraziła, czym prędzej zacząłem więc rozważać pomysł eksponowania warzyw na tle ociekającej bielizny. W tym domu niezbyt by mnie to zdziwiło: swego czasu na na oficjalnym przyjęciu pietras moczył nogi przy gościach, bo go akurat rozbolały.
"W tym szaleństwie musi być metoda" uznałem, opuszczając wykąpanego pietrasa z przykazaniem, by zadzwonił z relacją. Zapomniałem tylko zapytać, czy zabierze lubczyk ze sobą, by dosypać go w odpowiednim momencie do potraw. Wyrosło go w kuwetce całkiem sporo…

Test konsumencki

Ledwie przekroczyłem próg mieszkania, zadzwonił telefon.
- Nigdy cię nie ma! - usłyszałem na powitanie.
- Przecież jestem - zaoponowałem.
- Chyba na złość! - zirytował się. - A wczoraj i przedwczoraj?
- Uprzedzałem, że wyjeżdżam.
- Owszem - burknął z urazą w głosie. - Ale zapomniałem. No i mogłeś przecież zrezygnować…
- Ale pojechałem.
Przez moment w słuchawce panowała cisza. Najwyraźniej zastanawiał się, czy dać za wygraną.

- Odkąd poznałeś tego swojego Wojtka, prawie się nie odzywasz - powiedział w końcu.
- Rozmawialiśmy dwa dni temu!
- No właśnie! Muszka owocuszka umiera po dwóch dniach!
- Szczęśliwie nie jesteś muszką - pocieszyłem go bez przekonania. - Poza tym zawsze mam komórkę.
Pełne dezaprobaty prychnięcie przypomniało mi o pietrasowym stosunku do komórek, których istnienie ostentacyjnie ignorował. Nie wiadomo - przejaw skąpstwa, czy też może jakichś innych przypadłości. Dość, że nigdy do mnie na komórkę nie zadzwonił i nie należało spodziewać się nagłych zmian w tym względzie. Dyplomatycznie zmieniłem temat.
- Co u ciebie? Dzwonisz z czymś konkretnym?
- Chciałem spytać, czy masz czas jutro po pracy.
- Jakieś ciekawe propozycje na spędzenie deszczowego popołudnia?
- Skąd wiesz, że deszczowego? - zapytał nieufnie.
- Czuje w kościach, zresztą nie zapowiadali poprawy.
- Nie oglądam telewizji - prychnął. - To jak, dasz się gdzieś wyciągnąć?
- Gdzieś, to znaczy dokąd? - upewniłem się podejrzliwie. Kafejkę, do której zaprowadził mnie poprzednio, z przyzwoitości i wstydu wciąż omijam szerokim łukiem.
- Może do oszołoma? Mają niezłą cukiernię, szarlotka palce lizać. Poza tym muszę zrobić małe zakupy.
- Wydawało mi się, że nie przepadasz za hipermarketami - stwierdziłem oględnie, bo pomysł spędzenia wolnego czasu w hali pełnej oszalałych towarami ludzi średnio przypadł mi do gustu. Nie mówiąc już o tym, że lakoniczne "małe zakupy" mogły w pojęciu pietrasa oznaczać wszystko.
- Nie cierpię - przytaknął radośnie. - Za to uwielbiam ostatnio kupować. Mam nowe żelazko. Wciąż ich sprawdzam - dodał konfidencjonalnie.
- Jeszcze ci nie przeszło? - zdziwiłem się. Kiedy pierwszy raz z satysfakcją poinformował mnie, że wyegzekwował paczkę kawy, należącej mu się gratis do ekspresu, pogratulowałem. Potem zorientował się, że ceny z półek nie zawsze odpowiadają tym z kwitów. Zaczął baczniej przyglądać się kasjerkom, za każdym razem triumfalnie donosząc mi o kolejnych trzydziestu groszach, na które próbowano go naciągnąć.
- Testuję promocje - oznajmił właśnie. - Wyszukuję rzeczy z najniższymi cenami i specjalnie kupuję, żeby sprawdzić, czy faktycznie tyle policzą. W zeszły wtorek znów kantowali na mleku. Jak tak dalej pójdzie, będę musiał tam jeździć codziennie!
Z trudem odsunąłem od siebie wizję pietrasa, ustawiającego się w kolejce z pralką, drabiną, biurkiem, dwumetrową juką, namiotem i innymi niezbędnymi do życia drobiazgami, które akurat znalazły się w ofercie. Swego czasu sądził, że uda mu się bez niczyjej pomocy dostać do autobusu z wideo, odkurzaczem, dwoma workami proszku do prania i trzema siatkami różnych dżemów. Zapomniał, że zwykle wozi zakupy samochodem.
- Brakuje ci rozrywek - zaopiniowałem z troską. - Albo faceta, co w tym wypadku na to samo wychodzi.
- Kiedy właśnie do tego zmierzam - ożywił się jeszcze bardziej. - Zaraz obok tej cukierni jest stoisko z okularami, które prowadzi taki nieziemsko piękny chłopak. Musisz go obejrzeć. Idealnie mój typ: brunet, błękitne oczy, odlotowy, czarny zarost, wysoki, wysportowany, bardzo zadbany, prawdziwy okaz… To co pojedziesz? Prooooszę… Jutro jest środa i on na pewno będzie, a potem dopiero w sobotę!
- Orientujesz się już w jego grafiku? Co jeszcze zeznał?
- Nic - zgasł nagle jak muszka owocuszka - nie rozmawiałem z nim…
Opanowanie zdumienia zajęło mi około ułamki sekund.
- Jak to? - spytałem spokojnie. - To skąd wiesz? Śledzisz go?
- No co ty! Rozmawiałem z Robertem, on zna jednego gostka ze sklepu naprzeciw, Piotra, a ten z kolei zapoznał się z Jarkiem…
- Twoim ulubieńcem? - upewniłem się.
- Właśnie! I okazało się, ze nawet się skumplowali, no i nawzajem sobie pilnują interesów, i rozmieniają sobie grube.
Przez chwilę zastanawiałem się, jak musi wyglądać Jarek, skoro pietras przełamał się, i zadzwonił do Roberta. Obraz facetów pilnujących sobie nawzajem interesów na środku alejki hipermarketu skutecznie mnie jednak rozpraszał. Postanowiłem przemyśleć wszystko później.
- A co ten Jarek robi, kiedy nie handluje? - zapytałem ostrożnie pełen obaw, jaką puszkę tym razem otwieram.
- Studiuje nauki polityczne, drugi rok, zaocznie oczywiście. Mieszka na jakiejś stancji, ale chce wynająć kawalerkę, bo tak w ogóle pochodzi z Pruszcza. Próbował zdawać na coś do Warszawy, ale nie wyszło, potem o mało co nie poszedł do wojska, i wylądował na uniwerku…
- Młody jest - wtrąciłem nieco nieufnie.
- A to źle? - zaniepokoił się
- A dobrze? - odpowiedziałem zagadką.
- Noooo, nie wiem? A co? - zaniepokoił się nieco bardziej.
- No nic. Taka niewinna uwaga.
- Ty nie robisz niewinnych uwag - zauważył dosyć przytomnie.
- Zostawmy to - zaproponowałem. - Jesteś przynajmniej pewien, że to gej?
- Za kogo mnie uważasz! - obruszył się, nie bez racji. - Myślisz, że ja na darmo to mleko oglądam pod lupą!?
Faktycznie. O brak dokładności posądzić pietrasa nie sposób. Gdybyż w sprawach sercowych był równie stanowczy, jak w przypadku cen nabiału! Nie miałem ochoty drążyć, od jak dawna ukradkiem obserwuje chłopaka.
- No dobra, pojadę obejrzeć to cudo - skapitulowałem. - Ale ostrzegam: jeśli masz zamiar siedzieć w tej cukierni przez godzinę i gapić się w niego jak sroka w gnat, to sam do niego podejdę i zagadam. I jedźmy, na litość boską, samochodem, przynajmniej kupię kilka drobiazgów.
- Samochodem. Wczoraj dostałem ulotkę, mają całkiem fajne garnki. I kołdry. A zagadywać nie musisz, umówiłem się z Piotrkiem na kawę. Ma wolne i obiecał pomóc…
Poczułem się nieco bezradny. Sądząc po mobilizacji sił i środków, zanosiło się na kilka tygodni niezłego zamieszania. Uniesień, telefonów, rozstań, zwierzeń i powrotów. Przez lata naszej znajomości dawno powinienem był przywyknąć. A jednak przez głowę przemknęła mi myśl, żeby wziąć długi urlop i wyjechać gdzieś bardzo daleko, w jakieś spokojne miejsce. Ciekawe, czy Wojtek był kiedyś w Borach Tucholskich?
- To jesteśmy umówieni? - do mojej świadomości przeniknął beztroski głos pietrasa. - Wpadnę po ciebie po czwartej. Lecę spać, nie mogę świecić sińcami pod oczyma…
Taaaak, bory to bardzo dobry pomysł. Tam nie ma hipermarketów.